Tym razem, zapraszam serdecznie do przeczytania mojego opowiadania pt.: "Smuglianka". Na chwilę obecną ma tylko trzy rozdziały, ale z napływem weny powinno pojawić się ich więcej.
Zapraszam
"Wojna"
Rozdział pierwszy
Płatki śniegu wirowały w powietrzu, tańcując ze sobą
radośnie. Każda wspólna chwila cieszyła je niezmiernie, a ten pierwszy i
zarazem ich ostatni lot stanowił piękne przeznaczenie. I raz, i dwa, i trzy, i
cztery, i raz, i dwa, i trzy, i cztery- i zamiana partnera. Każdy o innym
wyglądzie, każdy miał opaść w innym miejscu. A razem miały utworzyć srebrzysty
śnieg.
Viktor kochał te niewinne śniegowe płatki. Obserwowanie ich
sprawiało mu niewyobrażalną przyjemność i koiło zszargane nerwy. Za każdym
razem powtarzał sobie w duchu, że sam jest takim płatkiem, który z resztą ludzi
tworzy biały puch. I to jego przeznaczenie. Ale czy nie zdarzy się… Że mały
płatek chce się jakoś wyróżnić? Opaść na zaczerwieniony nos dziecka, lepiącego
śnieżnego bałwana. Przystanąć na zmarzniętej rynnie dachu. Albo rozpuścić się
na gorącym języku kogoś, kto starał się wyłapać śniegowe płatki i skrócić ich
przygodę o odległość od głowy do ziemi.
Wszyscy rozkazywali i pomiatali nim na prawo i lewo. Jednak
jego czas nadejdzie i to już wkrótce. Chłopak leniwie oparł się o broń wbitą w
ziemię i rozejrzał się wkoło. Porucznik nadal się nie zjawił. Czyli będzie
musiał zostać dłużej na tym zimnie.
Zielonkawy płaszcz nie chronił idealnie przed zimnem, nawet
kołnierz obszyty futrem nie zapewniał pełnego komfortu. A porucznik… Pewnie
siedział w ciepłym domu i zapomniał o tym, że powinien zjawić się na miejscu
już godzinę temu. Wiktor czuł się okropnie zniecierpliwiony, naciągając jeszcze
mocniej grube rękawice.
- Tawariszu Saszo,
czy oni się tu dzisiaj zjawią? –
raczył zapytać towarzyszącego mu mężczyznę. Tamten na początku nie pojął, że
słowa są kierowane do niego i jedynie opuścił swoją głowę jeszcze niżej,
pozwalając kosmykom posiwiałych włosów zakryć jego oczy – Tawariszu,
halo? – powtórzył już głośniej. Dopiero teraz Sasza otworzył oczy i
uniósł wzrok do góry.
- Ych… Jesteście zbyt
niecierpliwi, Wiktorze – mruknął pod nosem, wykrzywiając się z lekka.
Wybudzenie z drzemki przypomniało mu o chłodnych powiewach wiatru, kujących
w twarz niewidzialnymi igiełkami mrozu.
- Ależ skąd, my? –
chłopak prychnął oburzony i spuścił wzrok, kryjąc swoje zakłopotanie. Zawsze
dziwnie czuł się z Saszą, mężczyzną zdecydowanie od niego starszym i bardziej
doświadczonym na wojnie, czy ogólnie- w życiu. Przy nim, Wiktor wypadał na
chłystka i zawadiakę, któremu nie praca, a kobiety i zabawa były w głowie. No
ale co na to poradzić? Już sam wygląd ich różnił. Ten ‘chłystek’, co ledwie wyrósł
z wieku młodzieńczego, o imponującej posturze był bohaterem dla swych znajomym.
Przyjemne rysy twarzy, męskie, a zarazem nie tak kanciaste jak te niemieckie
oblicza, niczym przyzwoita rama otaczały usta z lekka różowe, ostatnio wiecznie
sine od mrozu, nos nie pokryty garbami, lecz dumnie orli i parę szarych oczu,
działających na serca wioskowych niewiast niczym najwspanialszy afrodyzjak.
Oczy, jak i brwi miał gęste, ciemne, lecz nie czarne, co nie czyniło go
podobnym do gruzińskich kompanów. Nie miał zmarszczek na czole, wojenne blizny
nie naznaczyły jego ciała. Sasza był inny. Już sam wiek wiele mówił. Te
kilkadziesiąt lat stanowiło wąwóz rozdzielający go i młodego żołnierza.
Czuprynę, niezbyt obfitą, wręcz rzadką, przyprószyła już starcza biel. Oczy
ciemnoniebieskie zawsze przymrużał, przez co wydawały się jeszcze mniejsze, niż
w rzeczywistości były. Usta zaciskał, rzadko kiedy się odzywając. Na dłoniach i
czole miał sporo zadrapań, a jego szyję zdobił długi, poziomy ślad po
przegranej z samym sobą. Chyba wszyscy w zasięgu tysiąca mil wiedzieli, że
nigdy nie należało pytać o to znamię. Tak więc, wygląd i wiek różnił tych
mężczyzn. Długość drogi, jaką przebyli, nie była do porównania.
- Tak. Wy. –
podkreślił, przymykając oczy z powrotem i uznając tę chwilę za idealną do
ucięcia sobie regeneracyjnej drzemki.
- No ale mam dlaczego
się niecierpliwić, czyż nie, tawariszu?
Już wystarczająco długo tutaj czekamy, pilnując tych przeklętych zwłok! –
szatyn z podirytowaniem kopnął czubkiem buta rękę leżącego obok truchła.
- Przecież wiesz, że
mamy ich przypilnować, by porucznik mógł stwierdzić, jakie ponieśliśmy korzyści
i straty.
Wiktor wydął wargi, starając się nie komentować stwierdzenia
kompana. To prawda. Byli zmuszeni do stania na mrozie i gapienia się na
otaczające ich zwłoki. Pole bitwy zdążyło już odsapnąć i wypocząć, a do nie tak
dawna ciepłe ciała- wystygły. Krew rozlana na mundury, broń i śnieg
zakrzepła, a jej pozostałości w żyłach przestały krążyć. W końcu serce, główna
pompa, wzięło sobie wieczny urlop. Mężczyzna, nie chcąc kontynuować nużącej
rozmowy, która z pewnością powróciła by to punktu wyjścia, albo została
zakończona stwierdzeniem „Jestem od ciebie starszy i bardziej poznałem się na
życiu”, zdecydował się na dalsze obserwowanie płatków.
*
- Cieszę się, że już
przybyliście. – Sasza Grigoriw westchnął cicho i zdobył się na krzywy uśmiech –
Młody powoli zaczynał marudzić i powstrzymywałem się, by nie wybić mu paru
zębów. – żartowi jak zwykle odpowiedział śmiech, może nie tyle co z zachwytu
nad kawałem starszego znajomego, co z szacunku do niego i tego, ile uczynił dla
armii. Mimo swojego wieku nadal chciał walczyć na froncie, nie słuchając zastrzeżeń
reszty ludzi. Porucznik spłacał swój dług wdzięczności, wyrażając na to
zgodę. Bo ile może uczynić człowiek w podeszłym wieku, gdy rozpoczyna się
bombardowanie, albo gdy trzeba chronić cywili?
- Wiktor chyba tylko
mleć językiem potrafi, a i tego nie robi porządnie – skwitował Arkadij, młodszy
porucznik. Zawsze używał związków frazeologicznych, chcąc podkreślić ogromne
zasoby swojego słownictwa. Żył w nieświadomości, że przyjaciele obgadują i
wyśmiewają za plecami jego pociągi do języka pięknego i składnego. Przeciętny
rosyjski żołnierz prędzej obdarzy ciebie bogatą wiązanką przekleństw, aniżeli
opowie coś godnego Fiodora Dostojewskiego.
- Taka to prawda jak
to, że Puszkin wpada do Rozaliny dwa razy w tygodniu, na zabawę, śpiew i
harce
w pierzynach! – krzyknął już pogodniejszy Wiktor. Odpowiedziała mu salwa
rechotu, tym razem czystego i nie mającego jakiejś większej podstawy.
Ot
prawda, co bawiło przeciętnych chłopów.
- Gdyby Puszkin nie
był poetą i dożył dnia dzisiejszego, to pewno zabawiał by się u panny Rozaliny
nawet i pięć razy w tygodniu. Wszyscy wiedzą, jakie to dziewczę jest, pewnie
nie odmówiłoby nawet gesta-…!
Ale nie dano dokończyć człowiekowi, bo otrzymał solidną
dawką zimowego szronu w twarz. Nawet panna najbardziej lekkich obyczajów, która
pod lichą suknią kryłaby wymyślną, koronkową bieliznę nie powinna zostać
sprowadzona do poziomu niemieckiej baby do uciech.
- Nie zapominaj o
fakcie, że Roza ma to i owo, i krągłości, i policzki czerwone jak u carewny, a
Niemki wyglądają gorzej, niż świnie w twoim chlewie. – Wiktor skrzyżował na
piersi ręce, z dumą wysłuchując śmiechu innych. Chociaż w tym skromnym
towarzystwie mógł poczuć się niczym pan i władca świata. Każde jego słowo,
każdy żart, bardziej lub mniej sprośny, chłonął przynajmniej tuzin ludzi. I
chwilowo to potrafiło go usatysfakcjonować.
Koniec rozdziału pierwszego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz