Czas
na rozdział drugi, czy tego chcecie, czy nie. Znowu trochę gadania o
uczuciach, mało akcji i denna papka, zbiorowisko słów. Zapraszam.
"Krew"
Rozdział drugi
Arkadij ze spokojem przeliczał ciała losowo porozrzucane na
polu. Na wstępie, obliczając poległych Niemców, uśmiechał się szeroko,
komentując widok pod nosem słowami - „Ten słaby naród”. Jednak później twarz
jego przybrała inny wyraz i zdawał się bardziej strapiony, obserwując wygasłe
czerwone gwiazdy. Tak, jak polecił, powoli zaczęto zbierać ciała.
- Kiedy powozy
przyjadą, będziemy mogli poukładać je i zabrać do domów – powiedział, nieco
nieobecny, nadal wpatrzony w znajome mundury – Z pewnością rodziny tych
żołnierzy chciałyby ujrzeć swoich bliskich. Nawet w tym stanie.
Reszta obecnych jedynie pokiwała głowami, nie mając ochoty
na komentowanie sytuacji. Już nie jeden z ich przyjaciół poległ na wojnie, a
użalanie się nad zmarłymi było… Wręcz bezsensowne. Przecież podczas walki co
chwila ktoś umiera i jest to rzeczą naturalną.
Gdy młodszy porucznik w zamyśleniu spuścił głowę, starając
się choć na moment skupić i uciec od otaczającej go rzeczywistości, Wiktor
kaszlnął znacząco, uśmiechając się nieśmiało.
- Wiktorze… -
mężczyzna westchnął ciężko – Jak dziecko, jak dziecko… Wierzysz w takie
brednie? Niby to się skończy? – tu
pozwolił sobie na położenie dłoni na ramieniu chłopaka i wskazaniu drugą dłonią
na pobojowisko – Ta nienawiść nie wyparuje tak nagle. Musimy walczyć tak długo,
póki wszyscy nie wyginą. Albo póki my nie wyginiemy.
- Wyginąć? Pfff,
powiedz to niedźwiedziom, a nie mnie. Jesteśmy zbyt mądrzy, to znaczy
przynajmniej ja, by zginąć i nie zostawić po sobie śladu! – cała sytuacja
bawiła go tak mocno, że nie potrafił zachować wymaganej od niego powagi.
Arkadij wyraźnie się zdenerwował, wyginając w dwa groźne łuki swoje brwi.
- Nie mój w tym
interes, by tłumaczyć tobie tajniki życia. Zresztą… - tu przymrużył z lekka
oczy, gdy senność dała się we znaki – Każdy może je interpretować jak chce.
Jedni są przekonani, że życia ludzkie można odbierać bez żadnych konsekwencji,
drudzy potępiają tych pierwszych. Ponoć to śmierć naturalna powinna wyznaczać
koniec naszych dni, a nie szalona zachcianka innego człowieka.
- O ile można to
nazwać zachcianką. Bo ja to bym wolał wybrać się do porządnej gospody, a nie,
marnować dni na paleniu tych brudnych
ciał.
- Wiktorze… -
mężczyzna z trudem powstrzymał się od ironicznego śmiechu – Pomyśl o tym w inny
sposób. Kto wie, może za jakiś czas inny żołnierz będzie narzekał, że marnuje
dni na paleniu brudnych ciał, a
nasze, czyste, musi brać ze sobą.
*
- Kiprianie,
zrobilibyście coś przydatnego, a nie tylko gadacie i gadacie. – Sasza westchnął
ciężko. Blady chłopaczek podniósł na niego wzrok, wykrzywiając usta w
niezadowolony grymas.
- My robimy coś
przydatnego każdego dnia. Chyba zasługujemy na małą przerwę.
- Nie uznałbym opowiadania
dzieciom o tym, ile zwyciężasz i jaki potężny jesteś, za coś przydatnego.
„Molodoy”, jak to w zwyczaju mieli go nazywać znajomi,
jedynie wzruszył ramionami, chcąc dać do zrozumienia, że słowa ludzi
mądrzejszych mało go obchodzą. Poza językiem, nie było w nim nic silnego. Matka
rozpaczała ogromnie, gdy dowiedziała się o wstąpieniu swojego jedynego synka do
armii. „Biedaczyna! Tam tak źle karmią, z głodu umrze! Żołnierze to gbury, naziści
jeszcze gorsi! To niewiarygodne… On ma złote serce. Jedyna nadzieja rodziny…
Ojciec byłby dumny… A może go zostawicie? On się nie nadaje! Po co komu wojna?!
Ile jeszcze wycierpimy?!” i wiele innych słów, iście wylewało się z jej ust w
dniu przekazania kobiecinie wiadomości o przyszłości syna. Jako pierworodny, a
zarazem jedyne dziecko, po śmierci ojca przejął najważniejsze stanowisko w
rodzinie. Oczywiście, tylko z tytułu. Nie przejmował się domowymi obowiązkami,
większość dni spędzał w mieście, zarabiając nędzne pieniądze w drukarni. Nigdy
nie zastanawiał się nad faktem, dlaczego jego współpracownicy mają wyższe
pensje. Dlaczego wszyscy traktują go jak dziecko. Póki starczyło mu jako tako
na życie, mógł pracować. Oczywiście, do domu przynosił marne kopiejki, dając
matce jasno do zrozumienia „Musisz poradzić sobie sama, nie pomogę tobie”. Zarozumiały,
nierozsądny i słaby- te trzy słowa najlepiej opisywały chłopca.
Sasza wzdychał raz po raz, krążąc wkoło, może z obawy przed
ustaniem krążenia w nogach. (w końcu w tym wieku wszystko staje się możliwym)
Nie wiedział, co ma uczynić. Swoich dzieci nigdy nie musiał wychowywać- zajęła
się tym matka, jego żona. W tym wypadku jednak rodzicielka nie dała sobie rady
i zbytnio rozpuściła synka.
- A co ty im takiego
nagadałeś, no co?
- No że podczas walki
z Niemcami pokonaliśmy większość z nich, a tylko jeden żołnierz radziecki
zginął.
- Co?! Niby po jakie
licho mówiłeś to dzieciakom? I o kogo tobie chodziło?
- No o Arkadija.
- Ale on przecież
żyje.
- No tak, ale te
dzieciaki o tym nie wiedziały.
- No i niby w jaki
sposób umarł?
- Poślizgnął się na
oblodzonym moście i z niego spadł.
Choć dojrzały mężczyzna zwykle nie tolerował żartów i jakichkolwiek
prób rozbawienia, tym razem nie mógł się powstrzymać. Na początku uśmiechnął
się z lekka, po chwili jednak wybuchł gromkim śmiechem, przytrzymując się za
brzuch.
- A to ci się udało,
młodziaku! – mruknął, przyciskając pięść do brzucha, by powstrzymać ucisk
wywołany salwą śmiechu.
- Mi się zawsze
udaje, staruszku! – Kirprian błysnął krzywymi zębami w szelmowskim uśmiechu i
również zaczął się śmiać. Głośna radość spłoszyła ptaki, przesiadujące na
pobliskich drzewach.
- Swoją drogą… - Sasza kaszlnął parę razy, powolnie
dochodząc do siebie po „dawce rozrywki” – Nie zdziwiłbym się, gdyby nasz
młodszy porucznik zginął w ten sposób.
*
Gałęzie drzew poruszały się na boki z delikatnymi podmuchami
wiatru. Nieskazitelna biel pustki pokrywała wszystko- najdrobniejszą lisią
norkę, najmniejszą igiełkę sosny, wczorajsze ślady butów, odbite na chłodnym
puchu, zmarzniętą ziemię, wyczekującą roztopów. Nic w krajobrazie, oprócz
większych, bądź mniejszych skupisk drzew i krzaków, nie zmieniało swojego
wyglądu. Żołnierze, chcąc nieco ochłonąć po wydarzeniach, które przyniósł im
dzisiejszy dzień, zdecydowali się na zwolnienie tempa i uczynienie spaceru z
nerwowego truchtu. Dzielili się na dwie grupy. Pierwsza wpatrywała się przed
siebie, nie dopuszczając widoków łechtających ich wzrok, znajdujących się po
bokach, pod lub nad nimi. Druga gromada wpatrywała się w jasne niebo, miejscami
poprzecinane przez mleczne, puchate smugi. We wszechogarniającej ciszy buty
wybijały rytm, oddechy im wtórowały, a ciche pogwizdywanie jednego z mężczyzn
doprowadzało to wszystko do harmonii.
Nikt nie wydał jasnego rozkazu, ale każdy zdawał sobie
sprawę z tego, co im wolno, a czego nie. Wolno iść. Wolno oddychać. Wolno
nucić, wolno gwizdać, wolno spoglądać w górę, w dal. Ale nie wolno uwierzyć, że
plamy krwi plamiące śnieg należały do poległych radzieckich żołnierzy.
Koniec rozdziału drugiego.
Muszę przyznać że zakochałam się w waszym blogu dziewczęta !!! Żałuję bardzo że nie mam konta na google plus i nie mogę was dodać do obserwatorów ale polecam wszystkim moim znajomym waszego bloga ! dzięki Bogu są jeszcze ludzie którzy poświęcają czas na poezję :))) przesyłam serdeczne pozdrowienia z Białej Podlaskiej !
OdpowiedzUsuńNawet nie wiesz ile znaczą dla nas Twoje słowa ! Bardzo dziękujemy za pozytywną opinię na nasz temat i życzymy miłego dnia ;)
Usuń