wtorek, 19 sierpnia 2014

63. "Smuglianka" Rozdział drugi

Czas na rozdział drugi, czy tego chcecie, czy nie. Znowu trochę gadania o uczuciach, mało akcji i denna papka, zbiorowisko słów. Zapraszam.
"Krew"
Rozdział drugi


Arkadij ze spokojem przeliczał ciała losowo porozrzucane na polu. Na wstępie, obliczając poległych Niemców, uśmiechał się szeroko, komentując widok pod nosem słowami - „Ten słaby naród”. Jednak później twarz jego przybrała inny wyraz i zdawał się bardziej strapiony, obserwując wygasłe czerwone gwiazdy. Tak, jak polecił, powoli zaczęto zbierać ciała.
 - Kiedy powozy przyjadą, będziemy mogli poukładać je i zabrać do domów – powiedział, nieco nieobecny, nadal wpatrzony w znajome mundury – Z pewnością rodziny tych żołnierzy chciałyby ujrzeć swoich bliskich. Nawet w tym stanie.
Reszta obecnych jedynie pokiwała głowami, nie mając ochoty na komentowanie sytuacji. Już nie jeden z ich przyjaciół poległ na wojnie, a użalanie się nad zmarłymi było… Wręcz bezsensowne. Przecież podczas walki co chwila ktoś umiera i jest to rzeczą naturalną.
Gdy młodszy porucznik w zamyśleniu spuścił głowę, starając się choć na moment skupić i uciec od otaczającej go rzeczywistości, Wiktor kaszlnął znacząco, uśmiechając się nieśmiało.
- Najważniejsze, że ich żony i dzieci są bezpieczne w domu – powiedział, chcąc jakoś rozluźnić atmosferę – Poza tyyyym… To wszystko powinno się już skończyć. Może za tydzień, może za miesiąc… Ale wiecie, tawariszu, rozmawiałem ja z Kirprianem i on opowiadał mi o tych swoich… Domysłach. Ponoć jest już lepiej, na froncie coraz spokojniej, Szwaby się wycofują i tym podobne.
 - Wiktorze… - mężczyzna westchnął ciężko – Jak dziecko, jak dziecko… Wierzysz w takie brednie? Niby to się skończy? – tu pozwolił sobie na położenie dłoni na ramieniu chłopaka i wskazaniu drugą dłonią na pobojowisko – Ta nienawiść nie wyparuje tak nagle. Musimy walczyć tak długo, póki wszyscy nie wyginą. Albo póki my nie wyginiemy.
 - Wyginąć? Pfff, powiedz to niedźwiedziom, a nie mnie. Jesteśmy zbyt mądrzy, to znaczy przynajmniej ja, by zginąć i nie zostawić po sobie śladu! – cała sytuacja bawiła go tak mocno, że nie potrafił zachować wymaganej od niego powagi. Arkadij wyraźnie się zdenerwował, wyginając w dwa groźne łuki swoje brwi.
 - Nie mój w tym interes, by tłumaczyć tobie tajniki życia. Zresztą… - tu przymrużył z lekka oczy, gdy senność dała się we znaki – Każdy może je interpretować jak chce. Jedni są przekonani, że życia ludzkie można odbierać bez żadnych konsekwencji, drudzy potępiają tych pierwszych. Ponoć to śmierć naturalna powinna wyznaczać koniec naszych dni, a nie szalona zachcianka innego człowieka.
 - O ile można to nazwać zachcianką. Bo ja to bym wolał wybrać się do porządnej gospody, a nie, marnować dni na paleniu tych brudnych ciał.
 - Wiktorze… - mężczyzna z trudem powstrzymał się od ironicznego śmiechu – Pomyśl o tym w inny sposób. Kto wie, może za jakiś czas inny żołnierz będzie narzekał, że marnuje dni na paleniu brudnych ciał, a nasze, czyste, musi brać ze sobą.
*
 - Kiprianie, zrobilibyście coś przydatnego, a nie tylko gadacie i gadacie. – Sasza westchnął ciężko. Blady chłopaczek podniósł na niego wzrok, wykrzywiając usta w niezadowolony grymas.
 - My robimy coś przydatnego każdego dnia. Chyba zasługujemy na małą przerwę.
 - Nie uznałbym opowiadania dzieciom o tym, ile zwyciężasz i jaki potężny jesteś, za coś przydatnego.
Molodoy”, jak to w zwyczaju mieli go nazywać znajomi, jedynie wzruszył ramionami, chcąc dać do zrozumienia, że słowa ludzi mądrzejszych mało go obchodzą. Poza językiem, nie było w nim nic silnego. Matka rozpaczała ogromnie, gdy dowiedziała się o wstąpieniu swojego jedynego synka do armii. „Biedaczyna! Tam tak źle karmią, z głodu umrze! Żołnierze to gbury, naziści jeszcze gorsi! To niewiarygodne… On ma złote serce. Jedyna nadzieja rodziny… Ojciec byłby dumny… A może go zostawicie? On się nie nadaje! Po co komu wojna?! Ile jeszcze wycierpimy?!” i wiele innych słów, iście wylewało się z jej ust w dniu przekazania kobiecinie wiadomości o przyszłości syna. Jako pierworodny, a zarazem jedyne dziecko, po śmierci ojca przejął najważniejsze stanowisko w rodzinie. Oczywiście, tylko z tytułu. Nie przejmował się domowymi obowiązkami, większość dni spędzał w mieście, zarabiając nędzne pieniądze w drukarni. Nigdy nie zastanawiał się nad faktem, dlaczego jego współpracownicy mają wyższe pensje. Dlaczego wszyscy traktują go jak dziecko. Póki starczyło mu jako tako na życie, mógł pracować. Oczywiście, do domu przynosił marne kopiejki, dając matce jasno do zrozumienia „Musisz poradzić sobie sama, nie pomogę tobie”. Zarozumiały, nierozsądny i słaby- te trzy słowa najlepiej opisywały chłopca.
Sasza wzdychał raz po raz, krążąc wkoło, może z obawy przed ustaniem krążenia w nogach. (w końcu w tym wieku wszystko staje się możliwym) Nie wiedział, co ma uczynić. Swoich dzieci nigdy nie musiał wychowywać- zajęła się tym matka, jego żona. W tym wypadku jednak rodzicielka nie dała sobie rady i zbytnio rozpuściła synka.
 - A co ty im takiego nagadałeś, no co?
 - No że podczas walki z Niemcami pokonaliśmy większość z nich, a tylko jeden żołnierz radziecki zginął.
 - Co?! Niby po jakie licho mówiłeś to dzieciakom? I o kogo tobie chodziło?
 - No o Arkadija.
 - Ale on przecież żyje.
 - No tak, ale te dzieciaki o tym nie wiedziały.
 - No i niby w jaki sposób umarł?
 - Poślizgnął się na oblodzonym moście i z niego spadł.
Choć dojrzały mężczyzna zwykle nie tolerował żartów i jakichkolwiek prób rozbawienia, tym razem nie mógł się powstrzymać. Na początku uśmiechnął się z lekka, po chwili jednak wybuchł gromkim śmiechem, przytrzymując się za brzuch.
 - A to ci się udało, młodziaku! – mruknął, przyciskając pięść do brzucha, by powstrzymać ucisk wywołany salwą śmiechu.
 - Mi się zawsze udaje, staruszku! – Kirprian błysnął krzywymi zębami w szelmowskim uśmiechu i również zaczął się śmiać. Głośna radość spłoszyła ptaki, przesiadujące na pobliskich drzewach.
- Swoją drogą… - Sasza kaszlnął parę razy, powolnie dochodząc do siebie po „dawce rozrywki” – Nie zdziwiłbym się, gdyby nasz młodszy porucznik zginął w ten sposób.
*
Gałęzie drzew poruszały się na boki z delikatnymi podmuchami wiatru. Nieskazitelna biel pustki pokrywała wszystko- najdrobniejszą lisią norkę, najmniejszą igiełkę sosny, wczorajsze ślady butów, odbite na chłodnym puchu, zmarzniętą ziemię, wyczekującą roztopów. Nic w krajobrazie, oprócz większych, bądź mniejszych skupisk drzew i krzaków, nie zmieniało swojego wyglądu. Żołnierze, chcąc nieco ochłonąć po wydarzeniach, które przyniósł im dzisiejszy dzień, zdecydowali się na zwolnienie tempa i uczynienie spaceru z nerwowego truchtu. Dzielili się na dwie grupy. Pierwsza wpatrywała się przed siebie, nie dopuszczając widoków łechtających ich wzrok, znajdujących się po bokach, pod lub nad nimi. Druga gromada wpatrywała się w jasne niebo, miejscami poprzecinane przez mleczne, puchate smugi. We wszechogarniającej ciszy buty wybijały rytm, oddechy im wtórowały, a ciche pogwizdywanie jednego z mężczyzn doprowadzało to wszystko do harmonii.
Nikt nie wydał jasnego rozkazu, ale każdy zdawał sobie sprawę z tego, co im wolno, a czego nie. Wolno iść. Wolno oddychać. Wolno nucić, wolno gwizdać, wolno spoglądać w górę, w dal. Ale nie wolno uwierzyć, że plamy krwi plamiące śnieg należały do poległych radzieckich żołnierzy.
Koniec rozdziału drugiego.

2 komentarze:

  1. Muszę przyznać że zakochałam się w waszym blogu dziewczęta !!! Żałuję bardzo że nie mam konta na google plus i nie mogę was dodać do obserwatorów ale polecam wszystkim moim znajomym waszego bloga ! dzięki Bogu są jeszcze ludzie którzy poświęcają czas na poezję :))) przesyłam serdeczne pozdrowienia z Białej Podlaskiej !

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nawet nie wiesz ile znaczą dla nas Twoje słowa ! Bardzo dziękujemy za pozytywną opinię na nasz temat i życzymy miłego dnia ;)

      Usuń