sobota, 26 lipca 2014

47. "Skrzypek" - Rozdział 7


Chodziłam po całym świecie dając wszystkim ludziom nadzieję w ich snach. Widziałam, gdy one wszystkie się spełniały i uśmiech nie schodził z ich twarzy. Odbierałam im wszystko w śmierci ukochanej osoby, witając ich smutnymi wiadomościami, gdy słońce odważyło się pojawić na wzburzonym niebie, zwiastującym okropny huragan. Widziałam ich śmiejących się, płaczących i zapadających w głęboki sen wszystkich marzeń, które dla nich przygotowałam.

Po tysiącu latach przepowiadania ludziom ich snów, wcale nie byłam zmęczona swoją pracą. 


Ja po prostu ją uwielbiałam.

Nawet wtedy, kiedy musiałam odebrać im wszystko.

Zwłaszcza w ostatnim czasie tego doświadczyłam. Spoglądałam na tysiące umarłych żołnierzy, którzy właśnie przed chwilą stoczyli swoją ostatnią bitwę. Widziałam ich martwe twarze wykrzywione w grymas bólu, przecięte kończyny, porozrzucane pamiątki i sztandary upadające za każdym podmuchem wiatru. Ziemia była splamiona krwią, a obok świętowali zwycięzcy, unosząc swoje flagi wysoko w górze.

Zastanawiałam się, dokąd pójdą te niewinne dusze. Dokąd pójdzie dusza piętnastolatka zgładzonego przez nienawiść.

Gdzie trafi dwudziestokilkulatek z medalionem na szyi, który rozpadł się na miliony malutkich kawałków, gdy tylko uderzyła pierwsza kula.

I wreszcie, jak można cieszyć się ze zwycięstwa i mieć ręce poplamione krwią ludzi, którzy walczyli o pokój.

Gdzie pójdą ci, którzy walczyli tam o wolność ?

Na jakiej przystani zawita ich łódź, gdy tylko zostaną przeprowadzeni na drugą stronę ?

Będą dalej żyć czy tak po prostu umrą w ciemnej otchłani piekła ?

Jak przekazać kolejnym ludziom krótką informację w ich śnie, że tym razem też się nie udało i ktoś zginął ?

Tysiące nurtujących mnie pytań przebiegało mi przez myśl jak mrówki budujące mrowisko i szukające dostatecznej ilości ziemi.

Moje myśli krążyły pośród umarłych ciał tak wielu żołnierzy.

Dostrzegłam wśród nich kilku tych, którym miałam okazję spotkać w ich snach. Przypomniały mi się te wszystkie znajome twarze i serdecznie po nich zapłakałam.

Gdyby to ode mnie by zależało, oni już dawno byliby w niebie.

I tam z pewnością trafią.

Tam trafią.

Uciekłam z tamtego okropnego miejsca i przypomniałam sobie o Matthewie Gwiazdowskim. O chłopcu, który posiadał duszę tak cudowną jak najpiękniejsza symfonia skrzypiec, jaką tylko on mógł zagrać i o Giselle.

Minęło już tyle czasu od kiedy zastałam go po raz pierwszy grającego na rogu ulicy Rosenstraβe i Freibergerstraβe.

Tak bardzo się od tego czasu zmienił.

Ciemnobrązowe włosy jakby lekko się rozjaśniły, a śliczne oczy, pełne radości, stały się jeszcze bardziej magiczne.

Młodzieniec wydoroślał.

Jednej z tych letnich nocy, Matthew złapał swojego młodszego brata, Corneliusa za rękę i posadził go na parapecie ich mieszkania z idealnym widokiem na iskrzące się w blasku latarni Drezno.

Miliony jasnych gwiazd rozbłysło na ciemnogranatowym niebie. W pewnym momencie myślałam nawet, że wszystkie poczęły spadać na ziemię.

Skrzypek pogłaskał swojego brata po jasnych włosach błyszczących delikatnie w blasku księżyca świecącego jasno na niebie.

Oczy małego chłopca krążyły we wszystkie strony, próbując cokolwiek ujrzeć.

Znowu nic.

- Jak wyglądają gwiazdy, Matthew ? – zapytał akcentując każde słowo powoli.

Gdzieś w oddali sunął pociąg, ktoś wykrzyknął „Kocham cię” i udało mi się usłyszeć dźwięk muzyki wydobywający się z magnetofonu.

Matthew odparł:

-Gwiazdy są piękne jak jasne perełki świecące na rozmarzonym niebie. Są ja brązowe piegi na twojej twarzy, którą musnęło słońce podczas jednego z tych ciepłych poranków. Gwiazdy są cudem jak ty, braciszku – ścisnął jego rękę i spojrzał na jego twarz.

Przysięgam wam, że w swojej karierze widziałam naprawdę wiele braci, ale żaden z nich nie był taki jak Matthew i Cornelius.

Przyszło im obojgu żyć w niesamowicie trudnych okolicznościach. Ten drugi nawet nie widział twarzy swojego brata.

Ale wiedziałam, że oboje mieli jeden dar. Był on cenniejszy od wszystkich innych – mieli siebie.

A to było wystarczające.

Tamtej nocy siedziałam na jednej z chmur, które zastygły w bezruchu na niebie i obserwowałam ich siedzących w oknie. Senne miasto powoli układało się do snu. Lampy w mieszkaniach powoli gasły, warkot silników ucichł i dało się usłyszeć jedynie ciche pohukiwanie sowy, która właśnie przysiadła na gałęzi jednego z najwyższych konarów drzew.

Matthew miał całkowitą rację.

Gwiazdy są cudem.

Tak jak on i Cornelius.

Tamtą noc przesiedzieli we dwójkę na parapecie ich domu w milczeniu. Cornelius zasnął w miękkich ramionach swego brata, a on gładził go po jego gładkiej, dziecinnej twarzy.

I obaj śnili.

Cornelius śnił o wiecznym przejrzeniu i poznaniu świata, który wciąż był dla niego tajemnicą.

Matthew widział w swoich niewinnych snach, swoje skrzypce i postać Giselle. Znajdowali się na statku i płynęli po niezmierzonym oceanie, aby gdzieś odnaleźć lepsze życie.

Czy je odnajdywali ?

Ze swoją pomocą zawsze.

Rozpaliłam wtedy w pięknych sercach Corneliusa i Matthewa ogień, aby już przez całą wieczność mogli tak siedzieć i aby młodzieniec mógł opisywać swojemu bratu gwiazdy i całą pozostałą przestrzeń.

A później przyszedł poranek, który zachwycił dwóch braci blaskiem słońca wznoszącego się coraz wyżej.

Matthew ułożył Corneliusa na kanapie, przykrył go miękkim pluszowym kocem i spojrzał na puste miejsce na łóżku w sypialni Lizy.

I wtedy zrobił coś, czego nigdy wcześniej nie dostrzegłam.

Zaczął wpatrywać się w czarno-białe zdjęcie ojca w mundurze wojskowym. Miał w oczach to samo, czym teraz Matthew podbijał cały świat – dobroć.

Tak często spotykam ludzi, którym tej beztroskiej dobroci brakuje.

I tak często widzę jak ludzie obdarzeni właśnie tą dobrocią odchodzą w zapomnienie.

Jego ojciec uśmiechał się lekko, pozostawiając na swojej twarzy dołeczki.

Tysiące uczuć nagromadziło się teraz, właśnie w tej chwili w sercu skrzypka.

Gdzie on był ?

Gdzie odszedł tak bardzo ukochany przez niego tatulek, który każdej nocy pomagał mu zasnąć ?

Gdzie był ten, który sprawiał, że nawet najstraszniejsze koszmary dało się zwalczyć ?

Dokąd poszedł ten, kto nauczył go jeździć na rowerze, kosztować świata i doceniać każdą najkrótszą chwilę ?

Uwierzcie mi lub nie, ale właśnie wtedy zobaczyłam iskrzącą i unoszącą się postać z brodą i tymi samymi dobrymi oczami.

Jego ojciec tam był i położył mu rękę na ramieniu, aby choć przez chwilę nie czuł się samotny na tym świecie.

On wciąż żył w sercu Matthewa.

Był tam każdego dnia i dawał mu nadzieję na to, że wszystko będzie dobrze.

Odszedł tam, dokąd zmierza każdy człowiek czyniący dobro.

Tak.

Właśnie tam.

I czeka na ten dzień, gdy Matthew, Cornelius i jego ukochana żona, Liza, do niego dołączą.

Już wkrótce.

Już niedługo panie Gwiazdowski.

Już niedługo będzie pan miał całą ich trójkę na wieczność.

Zjawa krążyła jeszcze przez chwilę po mieszkaniu, całując śpiącego Corneliusa w czoło.

A później zmaterializował się i widziałam jak kroczy po niewidzialnych dla wszystkich śmiertelników schodach, prowadzących wysoko do góry.

Na policzku Matthewa pojawiła się łza.

Jedna, przejrzysta łza pielęgnowana przez niego tak długo.

Bardzo tęsknił za swoim ojcem. Czuł się tak, jakby tylko jakaś mała jego część funkcjonowała normalnie, a ta pozostała wciąż żyła dniami, w którym jego ojciec jeszcze chodził po tej ziemi.

I nawet ciche zapewnienie, że on wciąż mieszka w jego sercu i wcale nie umarł, wydawała się wcale nie pomagać.

Bo czy kiedykolwiek komukolwiek udało się porozmawiać z kimś zmarłym ?

Czy ktokolwiek zamienił z nim kilka słów i wypytał o to, jak jest na górze ?

Nigdy.

Umarli nie rozmawiają z żywymi i nie mówią im jak mają postępować, aby trafić tam, gdzie właśnie oni się znajdują.

Bo czy w takim razie życie miałoby jeszcze jakikolwiek sens, skoro wszyscy by wiedzieli w jaki sposób mają postępować ?

Oczywiście, że nie miałoby sensu.

Dlatego nigdy nie pozwoliłam nikomu zejść tutaj na dół i opowiadać wszystkim ludziom co mają jeszcze do zrobienia i ile dni im zostało.

Życie byłoby wtedy za proste.

Matthew kochał i wierzył.

Wciąż kochał swojego ojca i wierzył w powtórne spotkanie z nim.

A z miłością i wiarą nawet największa i najtrudniejsza góra wydaje się być do zdobycia.

Trzeba wam bowiem wszystkim wiedzieć, że nie ma rzeczy niemożliwych.

To ludzie na ziemi ustalili jakieś granice, których próbują się trzymać.

Tymczasem nic nie jest niemożliwe.

Skrzypek po raz ostatni tego dnia spojrzał na zdjęcie ojca i je ucałował. A potem przebrał się w ten sam garnitur, który uszyła dla niego matka i ruszył po Giselle, aby tak jak każdego dnia mogli pójść razem do filharmonii.

Przez całą drogę bezustannie nucił wszystkie symfonie, których nauczył się grać na pamięć. Wyobrażał on sobie, że stoi na scenie i gra dla wszystkich ludzi żyjących na całej ziemi.

To było właśnie jego skrytym marzeniem.

Zagrać dla wszystkich ludzi na całej ziemi i skruszyć ich twarde serca piękną i kruchą muzyką tak, jak jeszcze nikt nigdy nie uczynił.

Jego serce wydawało się aż skakać z radości po chodniku, a z ust wydobywały się radosne dźwięki jego ulubionych, starych, niemieckich piosenek.

Gdy tylko dochodził do domu Giselle, ona machała do niego z okna i posyłała mu całusa.

Jej rodziców nie było w domu, ale tak jak codziennie powtarzali jej te same słowa, aby z powrotem wróciła do Jacoba.

Ja zaś wtedy posyłałam do jej serca impuls, który efektywnie ignorował takie spostrzeżenia.

Mądra dziewczyna.

Dzisiaj ubrała długą, błękitną sukienkę i beżowe pantofelki.

Pocałowała Matthewa prosto w usta i ruszyli tą samą drogą, rozmawiając o rzeczach ważnych i mniej ważnych. Ja towarzyszyłam im przez cały czas, wsłuchując się w ich radosne chichoty i pełne wigoru rozmowy.

Wtedy dochodziliśmy do filharmonii i otwierałam przed nimi drzwi, aby swobodnie mogli schronić się w ciepłych murach budynku. Oglądałam próby do najnowszej sztuki i widziałam w przepięknych oczach młodzieńca i Giselle ogromną i nieopisaną radość.

Kiedy Matthew grał na skrzypcach, a ona śpiewała, wszyscy równocześnie zapominali o otaczającym ich świecie. Panele odrywały się zgodnie od podłogi, krzesła fruwały pod sufitem i panowała tylko jedna z wielu rzeczy bezcennych na tym kruchym i materialnym świecie, po brzegi wypełnionym żądzą pieniądza.

Muzyka.

Tylko ona i nic więcej.

Cudowny głos Giselle i słodka melodia skrzypiec idealnie dopełniały się razem.

Muzyka była życiem.

A to było nad wyraz niesamowite.

Później, gdy tylko pan Neumann zamykał na kłódkę drewniane wrota do filharmonii, Edward, Matilda, Ilsa, Matthew oraz Giselle wybierali się na huczną dyskotekę.

Z głośników wydobywały się powolne i perfekcyjne dźwięki, a ciała wszystkich par na parkiecie splatały się ze sobą.

Edward zabawiał Ilsę i Matildę najbardziej małostkowymi żartami, jakie tylko można było sobie wyobrazić, a Matthew i Giselle zamykali się w swoim własnym świecie i wpatrywali się w siebie jak w najpiękniejsze dzieło sztuki.

Widok tej dwójki śmiejącej się i tańczącej razem na rozgrzanym do czerwoności parkiecie podniósł mnie na duchu i uświadomił mi, że podjęłam właściwą decyzję.

Decyzję o tym, że Giselle i Matthew muszą być razem.

Tamtego wieczora cały czas trzymali się za ręce i nie odstępowali siebie na krok. To było wprost niebywałe, że całkiem niedawno dwójka zupełnie nieznanych sobie ludzi pochodzących z różnych światów, będzie ze sobą szczęśliwa w, wydawałoby się, tak odległej przyszłości.

To wszystko, co wydarzyło się przedtem jest tylko potwierdzeniem na to, ile jestem w stanie zrobić dla dwojga ludzi, aby sprawić, żeby byli razem.

Jestem w stanie poświęcić wszystko.

A jeśli chodzi o Matthewa Gwiazdowskiego to może nawet i więcej.

Tego samego wieczora i w tym samym miejscu spotkałam Jacoba Luftenhofta, który absolutnie nie był w stanie nad sobą zapanować. Wymachiwał rękoma we wszystkie możliwe strony, z ust można było wyczuć nieprzyjemny zapach mieszaniny najdroższych trunków, a jego ubranie było przesiąknięte dymem papierosów.

Obserwowałam go bardzo uważnie i widziałam co z normalnym i uśmiechniętym chłopcem mogą zrobić pieniądze, alkohol i szybkie samochody.

Widziałam dokąd mogą zanieść go fałszywi przyjaciele, którzy od niego odeszli i kochająca go niegdyś dziewczyna, która odeszła tylko dlatego, że to właśnie jego serce nie potrafiło nikogo pokochać.

To właśnie jego serce.

Jego oczy dostrzegły wtedy Matthewa i Giselle, trzymających się za ręce, gdy postanowił do nich podejść. Chwiejnym krokiem ruszył w ich stronę, gdy w końcu usiadł na obrotowym, skórzanym krześle.

- A kogo to moje oczy widzą ! – wykrzyknął klepiąc młodzieńca z całej siły po plecach – Moje dwa zakochane gołąbeczki w całej okazałości ! – po czym spojrzał na Giselle wzrokiem, którego przez chwilę nie mogłam odczytać.

Cóż.

Chyba wiem już jakie to uczucie.

Jacob wciąż czuł coś do Giselle.

Nie mogłam tego oczywiście nazwać miłością, gdyż jego serce było z kamienia.

A kamienie nie potrafią kochać.

Widziałam, jak uśmiech zniknął z twarzy Giselle i Matthewa, roztrzaskując się o podłogę z hukiem.

- Odkąd ta oto – Jacob wskazał palcem na Giselle – osoba zostawiła mnie dla tego hm… - odchrząknął wydzielinę wypluwając ją pod stół – osobnika – po czym szturchnął Matthewa w bok – przesiaduję tutaj całymi dniami i myślę nad sensem życia – powiedział Jacob 

- Problem jest niestety taki, że życie nie ma żadnego sensu – dokończył, bujając się na krześle i patrząc wrogim wzrokiem na zakochaną dwójkę siedzącą naprzeciwko niego.

Czy wy też tak uważacie ?

Czy wy też myślicie, że życie nie ma kompletnie żadnego sensu ?

Jeśli tak sądzicie, to pozwólcie, że dam wam jedną malutką radę.

Wyjdźcie na dwór waszego miasta i pospacerujcie po jego ulicach.

Dostrzeżcie piękno we wschodzie i zachodzie słońca.

Doceńcie gwiazdy, które świecą na niebie i kwiaty, które rosną na pachnącej polanie.

I zrozumcie, że jest wiele cudownych dusz, które nigdy już nie będą miały okazji, aby tego wszystkiego skosztować.

A wy żyjecie.

Możecie kochać.

Możecie marzyć.

Możecie wierzyć.

Nic więcej nie powinno być wam potrzebne do szczęścia.

Widziałam wielu ludzi, którzy mówili takie same słowa, jak właśnie teraz Jacob.

Ale oni wszyscy nie rozumieli tylko jednej rzeczy.

Nikt nie przychodzi na ziemię dwa razy.

I nikt nie żyje wiecznie.

Nawet ci najwięksi i najważniejsi odchodzą stąd prędzej czy później.

Nawet oni.

Jacob złapał wtedy Matthewa za kołnierz jego jasnoczerwonej koszuli i powiedział głośno:

- Jeśli kiedykolwiek w swoim całym zapchlonym życiu, będziesz chciał choćby spróbować zranić Giselle – zatrzymał się na chwilę, aby odsapnąć, gdyż jego płuca nie mogły wytrzymać ilości tytoniu, który się właśnie w nich skumulował – pożałujesz tego. Tylko to mogę ci obiecać.

Muszę przyznać, że w tamtym momencie Jacob był nad wyraz żałosny.

On chyba nawet nie wiedział do czego posunie się za kilka dni.

Matthew przechylił się tylko w jego stronę, aby wypowiedzieć jakieś słowo, ale w tej samej chwili pojął, iż nie ma żadnych słów, które mogłyby być odpowiednie do wypowiedzenia w tym momencie.

Nie było żadnych słów.

Naprawdę żadnych.

Jacob cały czas ściskał go mocno za kołnierz, gdy nagle Giselle wykrzyczała mu wprost do jego uszu:

- Nikt nie mógł mnie bardziej zranić niż ty Jacob ! Nikt !

Wydawało mi się, jakby przez chwilę udało jej się zagłuszyć głośną muzykę.

Jacob Luftenhoft wstał wtedy z krzesła, uniósł rękę do góry i powiedział jakieś przekleństwo pod nosem.

Oni tak to odczytali.

Ale ja wiedziałam zupełnie coś innego.

Tym nic nieznaczącym gestem, Jacob się z nimi pożegnał.

Giselle wtuliła się mocno w ciało Matthewa, wsłuchując się w odgłos bicia jego pięknego serca.

Patrzyli jak Jacob w oddali wykłóca się z kelnerem, Edward tańczy na parkiecie z Matildą, a cały świat wciąż tętni.

W istocie sens życia Jacoba Luftenhofta skończył się wraz z odejściem Giselle, bo kilka dni później zobaczyłam go  w parku,wiszącego z pętlą sznura wokół szyi . Oczy miał otwarte, wpatrujące się drętwo w górę.

Było mi go naprawdę szkoda.

Mimo całego zła, które wyrządził na ziemi i nawet mimo tego, że skrzywdził tak piękną duszę jak Matthew, wciąż zasługiwał na choć odrobinę dobra.

~Kate Moore

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz