Chodziłam po całym
świecie dając wszystkim ludziom nadzieję w ich snach. Widziałam, gdy one
wszystkie się spełniały i uśmiech nie schodził z ich twarzy. Odbierałam im
wszystko w śmierci ukochanej osoby, witając ich smutnymi wiadomościami, gdy
słońce odważyło się pojawić na wzburzonym niebie, zwiastującym okropny huragan.
Widziałam ich śmiejących się, płaczących i zapadających w głęboki sen
wszystkich marzeń, które dla nich przygotowałam.
Po tysiącu latach
przepowiadania ludziom ich snów, wcale nie byłam zmęczona swoją pracą.
Ja po prostu ją
uwielbiałam.
Nawet wtedy, kiedy
musiałam odebrać im wszystko.
Zwłaszcza w ostatnim
czasie tego doświadczyłam. Spoglądałam na tysiące umarłych żołnierzy, którzy
właśnie przed chwilą stoczyli swoją ostatnią bitwę. Widziałam ich martwe twarze
wykrzywione w grymas bólu, przecięte kończyny, porozrzucane pamiątki i
sztandary upadające za każdym podmuchem wiatru. Ziemia była splamiona krwią, a
obok świętowali zwycięzcy, unosząc swoje flagi wysoko w górze.
Zastanawiałam się, dokąd
pójdą te niewinne dusze. Dokąd pójdzie dusza piętnastolatka zgładzonego przez
nienawiść.
Gdzie trafi
dwudziestokilkulatek z medalionem na szyi, który rozpadł się na miliony
malutkich kawałków, gdy tylko uderzyła pierwsza kula.
I wreszcie, jak można
cieszyć się ze zwycięstwa i mieć ręce poplamione krwią ludzi, którzy walczyli o
pokój.
Gdzie pójdą ci, którzy
walczyli tam o wolność ?
Na jakiej przystani zawita
ich łódź, gdy tylko zostaną przeprowadzeni na drugą stronę ?
Będą dalej żyć czy tak
po prostu umrą w ciemnej otchłani piekła ?
Jak przekazać kolejnym
ludziom krótką informację w ich śnie, że tym razem też się nie udało i ktoś
zginął ?
Tysiące nurtujących mnie
pytań przebiegało mi przez myśl jak mrówki budujące mrowisko i szukające
dostatecznej ilości ziemi.
Moje myśli krążyły
pośród umarłych ciał tak wielu żołnierzy.
Dostrzegłam wśród nich
kilku tych, którym miałam okazję spotkać w ich snach. Przypomniały mi się te
wszystkie znajome twarze i serdecznie po nich zapłakałam.
Gdyby to ode mnie by
zależało, oni już dawno byliby w niebie.
I tam z pewnością
trafią.
Tam trafią.
Uciekłam z tamtego
okropnego miejsca i przypomniałam sobie o Matthewie Gwiazdowskim. O chłopcu,
który posiadał duszę tak cudowną jak najpiękniejsza symfonia skrzypiec, jaką
tylko on mógł zagrać i o Giselle.
Minęło już tyle czasu od
kiedy zastałam go po raz pierwszy grającego na rogu ulicy Rosenstraβe i
Freibergerstraβe.
Tak bardzo się od tego
czasu zmienił.
Ciemnobrązowe włosy
jakby lekko się rozjaśniły, a śliczne oczy, pełne radości, stały się jeszcze
bardziej magiczne.
Młodzieniec wydoroślał.
Jednej z tych letnich
nocy, Matthew złapał swojego młodszego brata, Corneliusa za rękę i posadził go
na parapecie ich mieszkania z idealnym widokiem na iskrzące się w blasku
latarni Drezno.
Miliony jasnych gwiazd
rozbłysło na ciemnogranatowym niebie. W pewnym momencie myślałam nawet, że
wszystkie poczęły spadać na ziemię.
Skrzypek pogłaskał
swojego brata po jasnych włosach błyszczących delikatnie w blasku księżyca
świecącego jasno na niebie.
Oczy małego chłopca
krążyły we wszystkie strony, próbując cokolwiek ujrzeć.
Znowu nic.
- Jak wyglądają gwiazdy,
Matthew ? – zapytał akcentując każde słowo powoli.
Gdzieś w oddali sunął
pociąg, ktoś wykrzyknął „Kocham cię” i udało mi się usłyszeć dźwięk muzyki wydobywający
się z magnetofonu.
Matthew odparł:
-Gwiazdy są piękne jak
jasne perełki świecące na rozmarzonym niebie. Są ja brązowe piegi na twojej
twarzy, którą musnęło słońce podczas jednego z tych ciepłych poranków. Gwiazdy
są cudem jak ty, braciszku – ścisnął jego rękę i spojrzał na jego twarz.
Przysięgam wam, że w
swojej karierze widziałam naprawdę wiele braci, ale żaden z nich nie był taki
jak Matthew i Cornelius.
Przyszło im obojgu żyć w
niesamowicie trudnych okolicznościach. Ten drugi nawet nie widział twarzy
swojego brata.
Ale wiedziałam, że oboje
mieli jeden dar. Był on cenniejszy od wszystkich innych – mieli siebie.
A to było wystarczające.
Tamtej nocy siedziałam
na jednej z chmur, które zastygły w bezruchu na niebie i obserwowałam ich
siedzących w oknie. Senne miasto powoli układało się do snu. Lampy w
mieszkaniach powoli gasły, warkot silników ucichł i dało się usłyszeć jedynie
ciche pohukiwanie sowy, która właśnie przysiadła na gałęzi jednego z
najwyższych konarów drzew.
Matthew miał całkowitą
rację.
Gwiazdy są cudem.
Tak jak on i Cornelius.
Tamtą noc przesiedzieli
we dwójkę na parapecie ich domu w milczeniu. Cornelius zasnął w miękkich
ramionach swego brata, a on gładził go po jego gładkiej, dziecinnej twarzy.
I obaj śnili.
Cornelius śnił o
wiecznym przejrzeniu i poznaniu świata, który wciąż był dla niego tajemnicą.
Matthew widział w swoich
niewinnych snach, swoje skrzypce i postać Giselle. Znajdowali się na statku i
płynęli po niezmierzonym oceanie, aby gdzieś odnaleźć lepsze życie.
Czy je odnajdywali ?
Ze swoją pomocą zawsze.
Rozpaliłam wtedy w
pięknych sercach Corneliusa i Matthewa ogień, aby już przez całą wieczność
mogli tak siedzieć i aby młodzieniec mógł opisywać swojemu bratu gwiazdy i całą
pozostałą przestrzeń.
A później przyszedł
poranek, który zachwycił dwóch braci blaskiem słońca wznoszącego się coraz
wyżej.
Matthew ułożył
Corneliusa na kanapie, przykrył go miękkim pluszowym kocem i spojrzał na puste
miejsce na łóżku w sypialni Lizy.
I wtedy zrobił coś,
czego nigdy wcześniej nie dostrzegłam.
Zaczął wpatrywać się w
czarno-białe zdjęcie ojca w mundurze wojskowym. Miał w oczach to samo, czym
teraz Matthew podbijał cały świat – dobroć.
Tak często spotykam
ludzi, którym tej beztroskiej dobroci brakuje.
I tak często widzę jak
ludzie obdarzeni właśnie tą dobrocią odchodzą w zapomnienie.
Jego ojciec uśmiechał
się lekko, pozostawiając na swojej twarzy dołeczki.
Tysiące uczuć
nagromadziło się teraz, właśnie w tej chwili w sercu skrzypka.
Gdzie on był ?
Gdzie odszedł tak bardzo
ukochany przez niego tatulek, który każdej nocy pomagał mu zasnąć ?
Gdzie był ten, który sprawiał,
że nawet najstraszniejsze koszmary dało się zwalczyć ?
Dokąd poszedł ten, kto
nauczył go jeździć na rowerze, kosztować świata i doceniać każdą najkrótszą
chwilę ?
Uwierzcie mi lub nie,
ale właśnie wtedy zobaczyłam iskrzącą i unoszącą się postać z brodą i tymi
samymi dobrymi oczami.
Jego ojciec tam był i
położył mu rękę na ramieniu, aby choć przez chwilę nie czuł się samotny na tym
świecie.
On wciąż żył w sercu
Matthewa.
Był tam każdego dnia i
dawał mu nadzieję na to, że wszystko będzie dobrze.
Odszedł tam, dokąd
zmierza każdy człowiek czyniący dobro.
Tak.
Właśnie tam.
I czeka na ten dzień,
gdy Matthew, Cornelius i jego ukochana żona, Liza, do niego dołączą.
Już wkrótce.
Już niedługo panie
Gwiazdowski.
Już niedługo będzie pan
miał całą ich trójkę na wieczność.
Zjawa krążyła jeszcze
przez chwilę po mieszkaniu, całując śpiącego Corneliusa w czoło.
A później
zmaterializował się i widziałam jak kroczy po niewidzialnych dla wszystkich
śmiertelników schodach, prowadzących wysoko do góry.
Na policzku Matthewa
pojawiła się łza.
Jedna, przejrzysta łza
pielęgnowana przez niego tak długo.
Bardzo tęsknił za swoim
ojcem. Czuł się tak, jakby tylko jakaś mała jego część funkcjonowała normalnie,
a ta pozostała wciąż żyła dniami, w którym jego ojciec jeszcze chodził po tej
ziemi.
I nawet ciche
zapewnienie, że on wciąż mieszka w jego sercu i wcale nie umarł, wydawała się
wcale nie pomagać.
Bo czy kiedykolwiek komukolwiek udało się porozmawiać z kimś zmarłym ?
Czy ktokolwiek zamienił z nim kilka słów i wypytał o to, jak jest na
górze ?
Nigdy.
Umarli nie rozmawiają z żywymi i nie mówią im jak mają postępować, aby
trafić tam, gdzie właśnie oni się znajdują.
Bo czy w takim razie życie miałoby jeszcze jakikolwiek sens, skoro
wszyscy by wiedzieli w jaki sposób mają postępować ?
Oczywiście, że nie miałoby sensu.
Dlatego nigdy nie pozwoliłam nikomu zejść tutaj na dół i opowiadać
wszystkim ludziom co mają jeszcze do zrobienia i ile dni im zostało.
Życie byłoby wtedy za proste.
Matthew kochał i wierzył.
Wciąż kochał swojego ojca i wierzył w powtórne spotkanie z nim.
A z miłością i wiarą nawet największa i najtrudniejsza góra wydaje się
być do zdobycia.
Trzeba wam bowiem wszystkim wiedzieć, że nie ma rzeczy niemożliwych.
To ludzie na ziemi ustalili jakieś granice, których próbują się trzymać.
Tymczasem nic nie jest niemożliwe.
Skrzypek po raz ostatni tego dnia spojrzał na zdjęcie ojca i je
ucałował. A potem przebrał się w ten sam garnitur, który uszyła dla niego matka
i ruszył po Giselle, aby tak jak każdego dnia mogli pójść razem do filharmonii.
Przez całą drogę bezustannie nucił wszystkie symfonie, których nauczył
się grać na pamięć. Wyobrażał on sobie, że stoi na scenie i gra dla wszystkich
ludzi żyjących na całej ziemi.
To było właśnie jego skrytym marzeniem.
Zagrać dla wszystkich ludzi na całej ziemi i skruszyć ich twarde serca
piękną i kruchą muzyką tak, jak jeszcze nikt nigdy nie uczynił.
Jego serce wydawało się aż skakać z radości po chodniku, a z ust
wydobywały się radosne dźwięki jego ulubionych, starych, niemieckich piosenek.
Gdy tylko dochodził do domu Giselle, ona machała do niego z okna i
posyłała mu całusa.
Jej rodziców nie było w domu, ale tak jak codziennie powtarzali jej te
same słowa, aby z powrotem wróciła do Jacoba.
Ja zaś wtedy posyłałam do jej serca impuls, który efektywnie ignorował
takie spostrzeżenia.
Mądra dziewczyna.
Dzisiaj ubrała długą, błękitną sukienkę i beżowe pantofelki.
Pocałowała Matthewa prosto w usta i ruszyli tą samą drogą, rozmawiając o
rzeczach ważnych i mniej ważnych. Ja towarzyszyłam im przez cały czas,
wsłuchując się w ich radosne chichoty i pełne wigoru rozmowy.
Wtedy dochodziliśmy do filharmonii i otwierałam przed nimi drzwi, aby
swobodnie mogli schronić się w ciepłych murach budynku. Oglądałam próby do
najnowszej sztuki i widziałam w przepięknych oczach młodzieńca i Giselle
ogromną i nieopisaną radość.
Kiedy Matthew grał na skrzypcach, a ona śpiewała, wszyscy równocześnie
zapominali o otaczającym ich świecie. Panele odrywały się zgodnie od podłogi,
krzesła fruwały pod sufitem i panowała tylko jedna z wielu rzeczy bezcennych na
tym kruchym i materialnym świecie, po brzegi wypełnionym żądzą pieniądza.
Muzyka.
Tylko ona i nic więcej.
Cudowny głos Giselle i słodka melodia skrzypiec idealnie dopełniały się
razem.
Muzyka była życiem.
A to było nad wyraz niesamowite.
Później, gdy tylko pan Neumann zamykał na kłódkę drewniane wrota do
filharmonii, Edward, Matilda, Ilsa, Matthew oraz Giselle wybierali się na
huczną dyskotekę.
Z głośników wydobywały się powolne i perfekcyjne dźwięki, a ciała
wszystkich par na parkiecie splatały się ze sobą.
Edward zabawiał Ilsę i Matildę najbardziej małostkowymi żartami, jakie
tylko można było sobie wyobrazić, a Matthew i Giselle zamykali się w swoim
własnym świecie i wpatrywali się w siebie jak w najpiękniejsze dzieło sztuki.
Widok tej dwójki śmiejącej się i tańczącej razem na rozgrzanym do
czerwoności parkiecie podniósł mnie na duchu i uświadomił mi, że podjęłam
właściwą decyzję.
Decyzję o tym, że Giselle i Matthew muszą być razem.
Tamtego wieczora cały czas trzymali się za ręce i nie odstępowali siebie
na krok. To było wprost niebywałe, że całkiem niedawno dwójka zupełnie
nieznanych sobie ludzi pochodzących z różnych światów, będzie ze sobą
szczęśliwa w, wydawałoby się, tak odległej przyszłości.
To wszystko, co wydarzyło się przedtem jest tylko potwierdzeniem na to,
ile jestem w stanie zrobić dla dwojga ludzi, aby sprawić, żeby byli razem.
Jestem w stanie poświęcić wszystko.
A jeśli chodzi o Matthewa Gwiazdowskiego to może nawet i więcej.
Tego samego wieczora i w tym samym miejscu spotkałam Jacoba Luftenhofta,
który absolutnie nie był w stanie nad sobą zapanować. Wymachiwał rękoma we
wszystkie możliwe strony, z ust można było wyczuć nieprzyjemny zapach
mieszaniny najdroższych trunków, a jego ubranie było przesiąknięte dymem
papierosów.
Obserwowałam go bardzo
uważnie i widziałam co z normalnym i uśmiechniętym chłopcem mogą zrobić pieniądze,
alkohol i szybkie samochody.
Widziałam dokąd mogą
zanieść go fałszywi przyjaciele, którzy od niego odeszli i kochająca go niegdyś
dziewczyna, która odeszła tylko dlatego, że to właśnie jego serce nie potrafiło
nikogo pokochać.
To właśnie jego serce.
Jego oczy dostrzegły
wtedy Matthewa i Giselle, trzymających się za ręce, gdy postanowił do nich
podejść. Chwiejnym krokiem ruszył w ich stronę, gdy w końcu usiadł na
obrotowym, skórzanym krześle.
- A kogo to moje oczy
widzą ! – wykrzyknął klepiąc młodzieńca z całej siły po plecach – Moje dwa
zakochane gołąbeczki w całej okazałości ! – po czym spojrzał na Giselle
wzrokiem, którego przez chwilę nie mogłam odczytać.
Cóż.
Chyba wiem już jakie to
uczucie.
Jacob wciąż czuł coś do
Giselle.
Nie mogłam tego
oczywiście nazwać miłością, gdyż jego serce było z kamienia.
A kamienie nie potrafią
kochać.
Widziałam, jak uśmiech
zniknął z twarzy Giselle i Matthewa, roztrzaskując się o podłogę z hukiem.
- Odkąd ta oto – Jacob
wskazał palcem na Giselle – osoba zostawiła mnie dla tego hm… - odchrząknął
wydzielinę wypluwając ją pod stół – osobnika – po czym szturchnął Matthewa w
bok – przesiaduję tutaj całymi dniami i myślę nad sensem życia – powiedział
Jacob
- Problem jest niestety
taki, że życie nie ma żadnego sensu – dokończył, bujając się na krześle i
patrząc wrogim wzrokiem na zakochaną dwójkę siedzącą naprzeciwko niego.
Czy wy też tak uważacie
?
Czy wy też myślicie, że
życie nie ma kompletnie żadnego sensu ?
Jeśli tak sądzicie, to
pozwólcie, że dam wam jedną malutką radę.
Wyjdźcie na dwór waszego
miasta i pospacerujcie po jego ulicach.
Dostrzeżcie piękno we
wschodzie i zachodzie słońca.
Doceńcie gwiazdy, które
świecą na niebie i kwiaty, które rosną na pachnącej polanie.
I zrozumcie, że jest
wiele cudownych dusz, które nigdy już nie będą miały okazji, aby tego
wszystkiego skosztować.
A wy żyjecie.
Możecie kochać.
Możecie marzyć.
Możecie wierzyć.
Nic więcej nie powinno
być wam potrzebne do szczęścia.
Widziałam wielu ludzi,
którzy mówili takie same słowa, jak właśnie teraz Jacob.
Ale oni wszyscy nie
rozumieli tylko jednej rzeczy.
Nikt nie przychodzi na
ziemię dwa razy.
I nikt nie żyje
wiecznie.
Nawet ci najwięksi i
najważniejsi odchodzą stąd prędzej czy później.
Nawet oni.
Jacob złapał wtedy Matthewa
za kołnierz jego jasnoczerwonej koszuli i powiedział głośno:
- Jeśli kiedykolwiek w
swoim całym zapchlonym życiu, będziesz chciał choćby spróbować zranić Giselle –
zatrzymał się na chwilę, aby odsapnąć, gdyż jego płuca nie mogły wytrzymać
ilości tytoniu, który się właśnie w nich skumulował – pożałujesz tego. Tylko to
mogę ci obiecać.
Muszę przyznać, że w
tamtym momencie Jacob był nad wyraz żałosny.
On chyba nawet nie
wiedział do czego posunie się za kilka dni.
Matthew przechylił się
tylko w jego stronę, aby wypowiedzieć jakieś słowo, ale w tej samej chwili
pojął, iż nie ma żadnych słów, które mogłyby być odpowiednie do wypowiedzenia w
tym momencie.
Nie było żadnych słów.
Naprawdę żadnych.
Jacob cały czas ściskał
go mocno za kołnierz, gdy nagle Giselle wykrzyczała mu wprost do jego uszu:
- Nikt nie mógł mnie
bardziej zranić niż ty Jacob ! Nikt !
Wydawało mi się, jakby
przez chwilę udało jej się zagłuszyć głośną muzykę.
Jacob Luftenhoft wstał
wtedy z krzesła, uniósł rękę do góry i powiedział jakieś przekleństwo pod
nosem.
Oni tak to odczytali.
Ale ja wiedziałam
zupełnie coś innego.
Tym nic nieznaczącym
gestem, Jacob się z nimi pożegnał.
Giselle wtuliła się
mocno w ciało Matthewa, wsłuchując się w odgłos bicia jego pięknego serca.
Patrzyli jak Jacob w oddali
wykłóca się z kelnerem, Edward tańczy na parkiecie z Matildą, a cały świat
wciąż tętni.
W istocie sens życia
Jacoba Luftenhofta skończył się wraz z odejściem Giselle, bo kilka dni później
zobaczyłam go w parku,wiszącego z pętlą
sznura wokół szyi . Oczy miał otwarte, wpatrujące się drętwo w górę.
Było mi go naprawdę
szkoda.
Mimo całego zła, które
wyrządził na ziemi i nawet mimo tego, że skrzywdził tak piękną duszę jak
Matthew, wciąż zasługiwał na choć odrobinę dobra.
~Kate Moore
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz