sobota, 2 sierpnia 2014

53. "Skrzypek" - Rozdział 10


Wszystko potoczyło się w tak zatrważająco szybkim tempie, że nawet ja nie byłam w stanie dostrzec pierwszych oznak końca.

Przyszedł Nowy Rok, który Matthew i Giselle spędzili wraz z Lizą i Corneliusem. Jego brat odrobinę urósł, a na spracowanej i poczciwej twarzy jego matki pojawiło się jeszcze więcej zmarszczek.

W styczniu skrzypek i jego dziewczyna znów zaczęli grywać w filharmonii podczas koncertów czy spektakli. Pan Neumann nie zapomniał o chłopcu, który odmienił i odświeżył jego przybytek. 

Ich życie było harmonią i cały czas trzymali się swojej miłości kurczowo, aby przypadkiem nie wypuścić jej ze swych rąk.

Bóg mi świadkiem, że nikt nie chciał tego robić.

Naprawdę nikt nie chciał zadać bólu tylu tysiącom ludzi.

Nikt nie chciał odebrać im dachu nad głową, a przede wszystkim odebrać im tego, co najważniejsze.

Życie.

Naprawdę nikt tego nie chciał.

A tym bardziej ja.

Musicie bowiem wiedzieć, że zostałam stworzona do tego, aby głosić wśród wątłych ludzkich ciał nadzieję, a nie im ją odbierać.

To nie miało tak wyglądać.

Ale czy to ja decyduję o biegu wydarzeń ?

Czy to do mnie należy, aby zarządzać o tym, kiedy słońce ma powstać, a księżyc ma się schować ?

Nie.

Nie ja to czynię, ani nawet nikt z żyjących na ziemi.

Tylko Bóg ma taką władzę.

I tylko On jedynie wie, co tak naprawdę jest potrzebne tym wszystkim duszom ludzkim.

Dzień był w istocie taki sam jak wszystkie inne dni w roku. Nie wyróżniał się wcale, był on zwykłym i powszechnym lutowym porankiem.

Słońce świeciło zwyczajnie, chmury wisiały na niebie w sposób normalny, a wszystko inne było takie, jakie być powinno.

Doskonałe.

Widziałam jeszcze jak rano Liza całuje swoich synów w ich czoła i gładzi ich po włosach, po czym wychodzi do pracy, a później spostrzegam jak mieszkanie opuszcza Matthew, żegnając się z Corneliusem i pustym miejscem przy stole zajmowanym przez jego matkę.

Mimo wszystko, dostrzegłam, że ten dzień będzie się znacząco różnił od wszystkich innych.

Może powietrze pachniało trochę inaczej ?

A może to świat stał się odrobinę przyjaźniejszy dla mnie?

To właśnie fakt, że Giselle wcale nie czekała na Matthewa pod swoim domem, sprawiał, że poskładałam wszystko w jedną układankę i zrozumiałam.

Nie mogę wam tego jednak teraz powiedzieć.

Już niedługo wszystko się wyjaśni.

Buty młodzieńca zaskrzypiały pod delikatnym i śnieżnobiałym puchem. Ręce włożył do kieszeni i z tęsknotą wyczekiwał na dziewczynę.

Mijały minuty, a wciąż nie mógł dostrzec jej sylwetki wyłaniającej się zza drzwi.

Aż w końcu ją dostrzegł.

Czy to smutek w jej pięknych, lśniących oczach nakazał mu się martwić czy może to, że nie mógł jej dotknąć i przytulić ?

Giselle stała w oknie a jej dłonie pozostawiały na szybie odcisk.

Z jej oczu wypływał strumień łez, których za nic nie mogła powstrzymać.

Matthew wystraszył się niemiłosiernie, widząc swoją dziewczynę tak przeraźliwie smutną.

Powodem, dla którego Giselle bezustannie płakała, byli  jej rodzice. A właściwie słowa, jakie przekazali jej kilka godzin temu. Powiedzieli bowiem, że wyjeżdżają. Na zawsze. Nie na dwa dni ani nawet nie na tydzień.

Wyjeżdżają na całą wieczność.

Ile znaczy wieczność ?

Dwieście tysięcy lat, a może milion ?

Co oznacza to słowo i ile smutku w sobie kryje ?

Oni musieli coś przeczuwać.

Kto przesłał do ich snów wydarzenia, które staną się faktem za kilka chwil?

Nie byłam to ja.

A tylko ja mam taką moc.

Ludzie są jednak niesamowitymi istotami.

Spędziłam wśród nich prawie dwa tysiące lat, a wciąż nie jestem w stanie do końca pojąć ich egzystencji.

Skąd bierze się w nich tyle siły ?

Matthew uniósł ręce ku górze, ukazując Giselle swoją bezradność. Zapłakałam wtedy nad jego niewinnym wyrazem twarzy, bowiem nie było ani jednej rzeczy, którą mógłby zrobić.

Nie pomogą łzy, ani nawet godziny grania symfonii na skrzypcach.

Dziewczyna puściła mu tylko słodki pocałunek przez grube mury, pomachała do niego i wyszeptała :

„Ich liebe dich.”

A uczyniła to najpiękniejszym głosem, na jaki kiedykolwiek mogła się zdobyć.

To było ostatnie spotkanie skrzypka i dziewczyny o sercu kruchym jak malutka zapałka.

Jej serce krwawiło, bo nie potrafiło wyobrazić sobie ani jednego dnia bez Matthewa.

A gdyby teraz do niego podbiegła, i złapałaby go za rękę to czy wyjechaliby razem ?

Nie.

Nie wyjechaliby.

Było bowiem zapisane w gwiazdach, jak ma potoczyć się przyszłość młodzieńca i dziewczyny.

Po raz pierwszy widziałam jak to jest widzieć kogoś po raz ostatni i nie móc nawet się do niego przytulić.

A co czuł skrzypek prócz niezmierzonej bezradności ?

Smutek.

On też wiedział.

On też wiedział, że widzi Giselle po raz ostatni.

Nie wiem w jaki sposób się tego domyślił, ale jego umysł był nad wyraz inteligentny, że potrafił odróżnić wzrok Giselle mówiącej „Do zobaczenia”, od wzroku Giselle szepczącej:

„Żegnaj.”

Wiedział, że nie będzie już wspólnych spacerów, rozmów i pocałunków.

W tym momencie kończy się wszystko.

Oprócz ich wiecznej miłości.

Spojrzeli na siebie po raz ostatni, gdy w końcu Giselle zniknęła w ciemnej otchłani swojego pokoju, pozostawiając młodzieńca zupełnie samego na zimnym dworze otoczonym grubą warstwą śniegu.

Ruszył przed siebie wolnym krokiem, cały czas mając przed sobą piękną twarz dziewczyny.

I jej bursztynowe oczy, które zawsze mówiły prawdę.

I wtedy właśnie wszystko się zaczęło.

Wybaczcie mi, że powtórzę to jeszcze raz, ale naprawdę nikt nie chciał, aby ta historia skończyła się właśnie w taki sposób.

Naprawdę nikt tego nie chciał.

Ale czasami powinność musi wyjść naprzeciwko pragnieniu i zgasić je jednym mocnym podmuchem.

Tak właśnie było tamtego zimowego dnia.

Wszystko zaczęło się od alarmu, który zaczął rozbrzmiewać w całym mieście.

Ludzie musieli przerwać wykonywane przez nich czynności i zacząć się ratować.

Niebo zaczęły przecinać brzuchy różnokolorowych samolotów, które zabarwiały je na jaskrawe kolory. Głośny wrzask przerwała bomba, która nieopatrznie spadła na najbliższą przecznicę.

Zobaczyłam dziesięć duszyczek tańczących w blasku latarni i unoszących się wysoko nad skruszoną prochem ziemią.

Wieża kościoła upadła z hukiem, rozbijając przy tym dwa pomniki w centrum miasta.

Wszystkie dusze bezustannie tańczyły w górze, wznosząc sztandar niebiańskiej chwały.

Usłyszałam wtem jakiś okropny wrzask małego dziecka, płaczącego w bezowocnych poszukiwaniach swoich rodziców. Jego nieskalane sny zamajaczyły mi na horyzoncie i pozwoliłam je sobie na chwilę zapamiętać w moim umyśle.

Wśród wielu dusz dostrzegłam jedną mi znajomą.

W chwili najmniej spodziewanej, bomba uderzyła w fabrykę krawiecką, w której pracowała Liza Gwiazdowska. Nim zdążyła wyzionąć ducha, usłyszałam jak nuci piosenkę o wolnym orle, którą przywykła śpiewać swoim chłopcom.

Teraz i ona była wolna.

Jej dusza dołączyła do wszystkich pozostałych, ściskając się nawzajem we wspólnym tańcu.

Później nadszedł czas na filharmonię.

W jednej chwili potężne i masywne mury zamieniły się w ruinę. Bomba rozerwała organy, skrzypce, mikrofony, krzesła i biurka, natrafiając na Friedricha Neumanna, Edwarda, Matildę oraz Ilsę. Ogień zaczął tlić się nad powalonym budynkiem, gdy ich muzyczne dusze powędrowały do nieba, podziwiając różnokolorowe smugi.

Do kamienicy, w której mieszkał Matthew pocisk wpadł niezauważalnie, rozdrabniając ściany w drobny mak.

Cornelius.

Akurat wtedy siedział na kanapie i zastanawiał się co mają oznaczać te nieprzyjazne i straszliwe dźwięki za oknem.

Jego dusza była tak słodka i niewinna, że uniosła się w górę jak piórko wprost w objęcia matki.

Przysięgam, że wtedy został przywrócony mu wzrok. Spojrzał w oczy matce, dotknął jej twarzy, poznając ją i całą przestrzeń w dole.

Cornelius widział.

Tak właśnie wyglądał świat oczami osoby, która właśnie przejrzała.

Wyglądał cudownie.

W ich zrujnowanym domu, zdjęcie ojca upadło na beton, roztrzaskując się na drobne kawałeczki i posyłając fotografię ku górze. Skrzypce Matthewa zaczęły znowu grać, przypominając mi chwilę, gdy dostrzegłam go na rogu ulicy Rosenstraβe i Freibergerstraβe po raz pierwszy.

Miasto upadało, wiedząc że powstanie do nowego życia nie będzie już możliwe.

Nie było już filharmonii, parku, ławki, na której Matthew i Giselle mogli pocałować się po raz ostatni.

Drezno stanęło w płomieniach, a z nieba sypał śnieg pomieszany z niezgrabnymi bombami.

Mosty upadały pod ogromnym ciężarem, a w rzece płynęły martwe ciała pozbawione nadziei.

Niebo błyszczało, huk rozrywał żywym uszy, a wszystkie białe jak mleko dusze poruszały się w delikatnym tańcu.

I Matthew.

Kiedy zauważyłam go biegnącego wąską ulicą w stronę schronu, wiedziałam że na niego też przyszedł czas.

Jego smutne błękitne oczy płakały, gdy w końcu przewrócił się martwy na ziemię, roztrzaskując sobie czaszkę.

Po raz ostatni spojrzał w niebo i przypomniał sobie każdy dzień w jego krótkim, ale jakże pięknym życiu.

Kwitnące słoneczniki na letniej polanie, ćwierkające ptaki i słońce, które smagało jego twarz.

Dusza jego była tak magiczna, że zaczęła unosić się jeszcze wyżej w górę i zatrzymała się na najwyższej warstwie chmur.

Jeszcze raz dostrzegłam go śmiejącego się, opiekującego się Corneliusem, całującego Giselle i grającego na skrzypcach.

Wśród wielu innych nieznanych mi ciał, odszedł skrzypek -  ten największy w dziejach ludzkości, który ukochał wszystko nad życie.

Odszedł ten, który powinien żyć i nadawać światu, taki sam rytm, jak w jego pięknych symfoniach.

Jego idealna dusza.

Kiedy całe miasto powoli umierało, Giselle wraz z rodzicami schroniła się w domku wysoko w górach, gdzie doczekała  końca wojny.

Widziałam jak każdego dnia płacze po Matthewie Gwiazdowskim, całując pierścionek, który dostała od niego pewnego nadzwyczajnego dnia w cukierni.

Przez całe jej życie tylko raz pokazałam jej w śnie twarz młodzieńca.

Obudziła się wtedy z krzykiem w nocy, błagając, aby znów był żywy.

A on wtedy przyszedł z zaświatów i odtąd zamieszkał w jej cennym sercu.

 ~Kate Moore

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz