sobota, 2 maja 2015

153. "Wiolonczela" Rozdział V

 
 - Hej, młoda damo! A ty gdzie się wybierasz?
Piotr przerwał swoje wcześniejsze zajęcie (wypatrywanie przez okno jakichkolwiek oznak życia na pokrytej śniegiem polanie) i podszedł do mnie. Nadal nie mogłam przywyknąć do jego kroków- w odróżnieniu od tych maminych, delikatnych, wydawały się nad wyraz ciężkie i twarde. Mam wrażenie, że koń nie robi tyle hałasu przy chodzeniu…
 - Muszę się przespacerować, chociażby po domu. – odpowiedziałam, podnosząc się z łóżka– Nie widziałeś może moich kapci?

 - Nie, nie widziałem. Nie pamiętasz, gdzie je ostatnio zostawiłaś? – spytał, unosząc jedną brew. Westchnęłam cicho, rozglądając się wkoło. Zawsze zostawiałam je przy łóżku, ale jakby wyparowały.
 - Albo ktoś ukradł moje cenne kapcie, albo same uciekły. – przeciągnęłam się z lekka i wyszłam z pokoju, stawiając drobne, ostrożne kroki. Nie czułam się pewnie chodząc. Czułam, jakby te nogi nie były moje. Kto wie? Może w nocy mi je przyszyto, a te prawdziwe zabrano?
Podreptałam do pokoju dziennego, by tam odnaleźć moją zgubę porzuconą przy misce z ubraniami do prania. Westchnęłam cicho po raz kolejny, zmęczona tym krótkim spacerem. Jakoś nie miałam sił nawet na najmniejsze podróże. Gdy zakładałam kapcie, uniosłam na moment swój wzrok, by natrafić na spojrzenie współlokatora.
 - Coś się stało, że tak się wpatrujesz? – mruknęłam.
 - Strasznie ciężko oddychasz.
W pokoju nastała niezręczna cisza. Gapiłam się tak na niego, nie mogąc wydukać ani słowa. Po kilku próbach udało mi się wymruczeć:
 - Że niby co?
 - Nie słyszałaś tego? Strasznie ciężko oddychasz. – podszedł bliżej – Ostatni raz tak sapał mój znajomy, gdy oderwało mu pół nogi i próbował doczołgać się do jakiegoś bezpiecznego miejsca.
 - O-der-wa-COOOO?!
 - Aj, nie powinienem był o tym mówić. Lepiej chodź. – bez pytania o jakiekolwiek pozwolenie, Piotr wziął mnie pod ramię i zaczął ciągnąć w stronę pokoju.
 - Co ty robisz?! Chcesz mnie znowu zamknąć w tym więzieniu?! Mam już dość, chcę wyjść, chcę wyjść! – zawodziłam, szarpiąc się najmocniej, jak mogłam. Nie wychodziło mi to najlepiej- ospałe mięśnie odmawiały współpracy. Pozostało jedynie kocie miauczenie, mające na celu zirytowanie chłopaka.
 - Pani Matka będzie wściekła, jeśli się o tym wszystkim dowie!
 - Ale prooooooszę!
 - Nie, nawet nie bła-
 - PIOTR!
Zatrzymał się. Spojrzał mi prosto w oczy, jakby czekając na wyjaśnienie. Przygnieciona przez błękitne oczy wpatrzone we mnie, zaczęłam żałować, że posłusznie nie dałam zaprowadzić się z powrotem do ‘więzienia’.
 - Więc… - zaczęłam niepewnie.
 - Więc? – po raz kolejny uniósł brew. Do tej pory jeszcze nie widziałam człowieka, który by potrafił unieść tylko jedną brew tak wysoko.
 - Siedzę w tym pokoju od miesięcy. Miesięcy? Może i lat. Rzadko kiedy wychodzę na zewnątrz. Bardzo, ale to bardzo zależy mi na tym, by móc choć przez chwilę pobyć poza domem. Ubiorę się ciepło, nie będę się zbytnio oddalać. Proszę… Choćby i na kilkanaście minut. – złożyłam dłonie w błagalnym geście, drżąc z lekka. Ciszę wypełniał tylko świst wiatru, wdzierającego się przez szpary w okiennicach.
Szu-szu.
Szuu-szuu.
Czekanie na odpowiedź wydawało mi się być wiecznością, podczas gdy  w rzeczywistości było to może kilkanaście sekund.
 - Dobrze.
**
 - W sumie jak tak teraz o tym myślę, to nasze ostatnie spotkanie było na zewnątrz…
 - W sumie masz rację.
 - Ech… - próbował wyglądać na zdenerwowanego, ale słabo mu to wychodziło. Chyba nie mógł się gniewać, widząc moją radość.
Szczerze powiedziawszy, polubiłam Piotra. Był niczym kolorowa plamka na obrazie mej szarej rzeczywistości. Wydawał mi się bardziej ludzki niż Matula. Był dość miły, spokojny. Ale nie mówił nic o sobie.
Podczas naszego spaceru, rozglądał się wkoło, często zawieszając swój wzrok na mojej twarzy.
 - Spokojnie tutaj. – powiedział nagle.
 - Rzeczywiście, bardzo spokojnie.
 - Szkoda, że  w moim domu tak nie było.
 - Twoim domu?
Mężczyzna westchnął cicho, przechylając głowę z lekka na bok.
 - Tak, w moim domu… Jeszcze parę lat temu było dość dobrze. Wszyscy żyli sobie spokojnie. Ale nagle paru wariatów wpadło na „genialny” pomysł i zniszczyło nasze życie.
 - Wasze?
 - No tak, nasze. – spojrzał na mnie zdziwiony – No wiesz, moje, moich znajomych i ogólnie wielu ludzi. Mimo wszystko, świat nie kończy się tylko na mnie. – mrugnął do mnie i roześmiał się wesoło. Nie zdążyłam zapanować nad rumieńcem, który wykwitł na mej bladej twarzy, więc musiałam przysłonić policzki dłońmi.
 - Już nie przesadzajmy… - wymruczałam zawstydzona.
 - W tych czasach nie można być nadto poważnym. Zbyt dużo ciężkich spraw nas otacza. – Piotr potarł wierzchem dłoni swój nos i westchnął cicho, uwalniając z ust wąski obłok pary – Chyba zostanę tutaj na dłużej. Mam wrażenie, że to miejsce jest wyjątkowe.
 - Wyjątkowe? – zdziwiona uniosłam brwi – A niby dlaczego? To tylko zwykła wioska…
 - Zwykła wioska, którą ominęła wojna. 

~Victoria Blanc

2 komentarze:

  1. Zanim przeczytałam ten rozdział, to nie ukrywam, że musiałam sobie przypomnieć wszystkie te cztery pozostałe i jedyną rzecz, jaką mogę powiedzieć o "Wiolonczeli" jest to, że dosłownie rozpływam się w tych słowach, które kierujesz do nas- swoich czytelników. Genialny rozdział, do niczego nie można się przyczepić. Między nami, to powoli chyba zaczynam zakochiwać się w postaci Piotra... :) Czekam na kolejne rozdziały!

    OdpowiedzUsuń
  2. Z rozdziału na rozdział "Wiolonczela" staje się coraz to ciekawsza i lepsza. Fajne jest w tym opowiadaniu to, że nie używasz zbyt ciężkich słów jak na okres II Wojny Światowej, tylko starasz się, aby cała historia została przedstawiona w bardzo lekki sposób. Ten rozdział naprawdę bardzo mi się spodobał.

    OdpowiedzUsuń